25 września, 2006

Angela Carter "Towarzystwo wilków"

Jedno tylko jedyne zwierzę wyje po lasach nocami.

Wilk to urodzony mięsożerca, równie przebiegły, jak i okrutny, kiedy raz pokosztuje mięsa, niczym innym już się nie zadowoli.

W nocy oczy wilków migocą jak płomienie świec, żółtawo, czerwonawo, ale to dlatego, że ich źrenice tuczą się ciemnością i przechwytują światło twojej latarki, by ci je odesłać z powrotem – czerwony sygnał niebezpieczeństwa. Jeśli oczy wilka odbijają tylko światło księżyca, to lśnią zimną, nienaturalną zielenią, barwą minerału, przebijającą mrok. Gdy zapóźniony podróżny wypatrzy te połyskujące, straszliwe cekiny, zawisłe nagle w czarnych chaszczach, wie, że musi uciekać – byle tylko strach nie przykuł go do ziemi.

Ale te oczy to wszystko, co pozwolą ci dostrzec leśni mordercy, kiedy gromadzić się zaczną niewidzialni wokół twojego zapachu, zapachu mięsa, jeśli nieroztropnie zapuścisz się w las późną porą. Będą jak cienie, będą jak widma, szarzy członkowie kongregacji z nocnego koszmaru... Posłuchaj: jego długi, załamujący się skowyt... Aria strachu, który stał się słyszalny.

Wilcza pieśń to zapowiedź losu, jaki cię czeka, sama w sobie jest zabijaniem.

Nadeszła zima i mroźna pogoda. W tej krainie gór i lasów wilki nie mają teraz nic do jedzenia. Kozy i owce zamknięto w oborze, jelenie powędrowały na południowe stoki w poszukiwaniu paszy – wilki są chude i wygłodzone. Mają na sobie tak mało ciała, że mógłbyś policzyć przez sierść ich wynędzniałe żebra, gdyby dały ci czas, zanim się rzucą. Te ociekające wilgocią szczęki, wywieszony język, szron śliny na siwych podgardlach – spośród wszystkich niezliczonych niebezpieczeństw, jakie czyhają w lesie nocą: duchów, straszydeł, olbrzymów przypiekających niemowlęta na ruszcie, czarownic trzymających porwane ofiary w klatkach i tuczących je na ludożercze stoły, wilk jest najgorszy, nie potrafi bowiem słuchać głosu rozsądku.

Zawsze grozi ci niebezpieczeństwo w lesie, w którym nie ma ludzi. Wstępuj w podwoje wielkich sosen, gdzie zmierzwione gałęzie splatają się z sobą, chwytając nieuważnego podróżnika w sieć, jakby sama roślinność była w zmowie z wilkami, które tu żyją, jak gdyby niedobre drzewa urządzały połów dla swoich przyjaciół – wstępuj pomiędzy słupy leśnych wrót z najwyższą obawą i nieskończoną ostrożnością, bo jeśli zboczysz ze ścieżki choć na chwilę, wilki cię pożrą. Są szare jak głód, są bezlitosne jak zaraza.

Spoglądające z powagą dzieci z nielicznych wiosek zawsze mają przy sobie nóż, kiedy idą wypasać małe stadka kóz, dostarczających gospodarstwom kwaskowatego mleka i zjełczałego, robaczywego sera. Noże są ledwie o połowę mniejsze niż dzieci, a ostrza ostrzy się co dzień.

Ale wilki potrafią znaleźć sposób, żeby zjawić się u twojego ogniska. Robimy, co możemy, bywa jednak, że nie da rady utrzymać ich za progiem. Każdego zimowego wieczora bez wyjątku wieśniak boi się, że zaraz zobaczy szary, wynędzniały pysk węszący pod drzwiami, a pewnego razu kobieta została ugryziona we własnej kuchni, kiedy odcedzała makaron.

Lękaj się wilka i uciekaj przed nim, ponieważ, co najgorsze, wilk może okazać się czymś więcej, niż się wydaje.

Żył niegdyś myśliwy niedaleko stąd, który schwytał wilka w wilczy dół. Ten wilk rozszarpywał owce i kozy, pożarł obłąkanego starca, który mieszkał sam jeden w chacie na zboczu w pół drogi do szczytu i po całych dniach śpiewał Jezusowi, rzucił się na dziewczynę doglądającą owiec, ale ta podniosła taki krzyk, że nadbiegli mężczyźni ze strzelbami i go spłoszyli. Próbowali tropić go w lesie, ale był sprytny i łatwo im się wyniknął. Tak więc ów myśliwy wykopał dół i włożył weń kaczkę, żywą-żywiusieńką-hej!, a dół przykrył słomą wysmarowaną wilczymi odchodami. Kwa! kwa! – kwakała kaczka. Wilk nadszedł chyłkiem z lasu, duży był, ciężki, ważył tyle, co dorosły mężczyzna, i słoma się pod nim zapadła – wpadł do dołu. Myśliwy skoczył za nim, poderżnął mu gardło, odciął wszystkie cztery łapy jako trofeum.

Jednak wcale nie wilk leżał przed myśliwym, tylko okrwawiony ludzki tułów, bez głowy, bez stóp, umierający, martwy.

Kiedyś czarownica z doliny przemieniła wszystkich gości weselnych w wilki, bo pan młody wybrał inną dziewczynę. Kazała im przychodzić do siebie nocą, przez złość, a oni siadywali wokół jej chatki i wyli, urządzając dla niej serenadę ze swojej boleści.

Nie tak dawno kobieta z naszej wioski poślubiła mężczyznę, który zniknął bez śladu w noc weselną. Łóżko było zasłane czystą pościelą i panna młoda w nim spoczywała, kiedy pan młody oświadczył, że musi wyjść za potrzebą, nalegał na to przez wzgląd na przyzwoitość, podciągnęła więc kołdrę pod brodę i leżała. Czekała i czekała, i nie przestawała czekać – chyba go coś długo nie ma? Aż podskoczyła na łóżku i krzyknęła wniebogłosy, słysząc wycie niesione wiatrem z głębi lasu.

Owo przeciągłe, załamujące się wycie, choć tak przeraźliwie groźne, zawiera też w sobie jakiś nieodłączny smutek – jakby bestie chciały być mniej zwierzęce, gdyby tylko wiedziały jak, i nigdy nie przestawały opłakiwać swej doli. W wilczych kantykach słychać przepastną melancholię, bezkresną jak bór, trwającą bez końca, jak długie zimowe noce, a jednak ten straszliwy smutek, ów lament nad własnymi wilczymi apetytami nigdy nie porusza serca, gdyż ani jedna fraza nie napomyka o możliwości pokuty; łaska nie spłynie na wilka za sprawą jego własnej rozpaczy, tylko przy pomocy jakiegoś pośrednika z zewnątrz, tak że czasem wydaje się, iż zwierzę błogosławi nóż, który pozbawia je życia.

Bracia młodej kobiety przeszukali szopy i stogi siana, ale nie znaleźli żadnych szczątków, zatem roztropna niewiasta otarła oczy i znalazła sobie innego męża, który nie wstydził się sikać do nocnika i noce spędzał pod dachem. Obdarzyła go dwójką ślicznych dzieci i wszystko szło jak z płatka, dopóki pewnej mroźnej nocy, nocy, kiedy następuje przesilenie, kiedy rok chwieje się w zawiasach, a rzeczy nie pasują do siebie tak, jak powinny, najdłuższej nocy – pierwszy oblubieniec znów zawitał do domu.

Łomot do drzwi zapowiedział jego przybycie. Mieszała właśnie zupę dla ojca swych dzieci, ale tamtego rozpoznała od razu, jak tylko uchyliła zapadkę, żeby mu otworzyć, choć lata minęły, odkąd nosiła po nim żałobę, a on był teraz w łachmanach i włosy, które nigdy nie widziały grzebienia i roiły się od wszy, spływały mu na plecy.

– Wróciłem, żonko – rzekł. – Daj mi moją miskę kapusty, a żywo.

Wtedy nadszedł jej drugi mąż, niosąc bierwiona na ogień, a kiedy pierwszy pojął, że spała z innym mężczyzną, i co gorsza, kiedy jego czerwone oczy dostrzegły małe dzieci, które cichutko weszły do kuchni, żeby zobaczyć, co to za harmider, wykrzyknął:

– Chciałbym z powrotem być wilkiem, żeby dać nauczkę tej wszetecznicy! – I natychmiast stał się wilkiem, i odgryzł starszemu chłopcu lewą stopę, zanim dosięgła go siekiera, której używali do rąbania drew. Ale gdy okrwawiony wilk wydawał z siebie ostatnie tchnienie, futro z niego znowu opadło i wyglądał jak wówczas, kiedy uciekł ze ślubnej łożnicy. Rozpłakała się więc, a drugi mąż ją zbił.

Powiadają, że istnieje maść, którą daje diabeł, a która przemieni cię w wilka natychmiast, jak tylko się nią nasmarujesz. A także że urodził się nogami do przodu, miał wilka za ojca i ma tors człowieka, ale wilcze łapy i genitalia. Ma także wilcze serce.

Naturalny, czas bycia wilkołakiem to siedem lat, ale jeśli spali się jego ludzką odzież, będzie musiał pozostać wilkiem do końca życia. Stare kobiety w tych stronach uważają nawet, że rzucenie w wilkołaka kapeluszem albo fartuchem zapewnia swego rodzaju ochronę, jakby to suknia zdobiła człowieka. Jednak po oczach, tych fosforyzujących oczach, poznasz go w każdym wcieleniu – tylko oczy nie ulegają metamorfozie.

Zanim stanie się wilkiem, likantrop rozbiera się do nagusieńka. Jeśli dostrzeżesz nagiego mężczyznę między sosnami, uciekaj, jakby cię sam diabeł gonił.

Jest środek zimy. Gil, przyjaciel człowieka, przysiadł na stylisku ogrodniczej łopaty i śpiewa. Najgorszy to czas w całym roku, jeśli chodzi o wilki, ale rezolutna dziewczynka uparła się, że pójdzie przez las. Jest absolutnie pewna, że dzikie bestie nie zdołają zrobić jej krzywdy, choć ostrzeżona kładzie długi nóż do koszyka, w którym matka ułożyła już sery. W koszyku znajduje się też flaszka cierpkiej nalewki z jeżyn, stos płaskich owsianych placków, upieczonych na palenisku, parę słoików konfitur. Lnianowłose dziewczę zaniesie te smakołyki samotnie mieszkającej babci, tak starej, że ciężar lat przygniata ją do ziemi. Do babcinej chatki trzeba brnąć dwie godziny przez zimowy las, dziewczyna otula się ciepłym szalem, naciąga go na głowę. Wsuwa stopy w mocne drewniane chodaki, jest już ubrana i gotowa, a mamy wieczór wigilijny. Złowróżbne wrota przesilenia wciąż chwieją się w swoich zawiasach, ją jednak zbyt kochano, by mogła poznać, co to strach.

W tym surowym kraju dzieci nie pozostają długo młode. Nie mają zabawek, więc ciężko pracują i szybko mądrzeją, ale to dziecko, tak ładne, najmłodsze w rodzinie, urodzone późno, rozpieszczają matka i babka. To babka zrobiła dla niej na drutach czerwony szal, który dzisiaj złowieszczo odbija się jaskrawym kolorem krwi od śniegu. Piersi dziewczyny dopiero co zaczęły się zaokrąglać, włosy ma jak konopie, tak jasne, że ledwo odróżniają się od bladego czoła, jej policzki to przysłowiowa krew z mlekiem. Właśnie rozpoczęły się u niej kobiece krwawienia, wewnętrzny zegar odtąd uderzać będzie raz w miesiącu.

Tkwi i porusza się w niewidzialnym pentagramie własnej dziewiczości. Jest jak nie naruszone jajko, jak zaplombowane naczynie, ma w sobie magiczną przestrzeń, do której wejście szczelnie pieczętuje błona; jest obiegiem zamkniętym, nie wie, co to dreszcz. Ma swój nóż i nie boi się niczego.

Ojciec może by jej nie puścił, gdyby był w domu, ale daleko w lesie zbiera drwa na opał, a matka niczego nie potrafi jej odmówić.

Las zamknął się za nią niby para szczęk.

W lesie jest zawsze na co popatrzeć, nawet w środku zimy: nastroszone kulki ptaków w zimowym letargu, zbite w gromadkę na skrzypiących gałęziach i zbyt nieszczęśliwe, by śpiewać; jaskrawe frędzle zimowych grzybów na popękanych pniach, klinowe ślady królików i jeleni, odbicia ptasich łapek, przypominające w rysunku rybi kręgosłup, zając, chudy jak plasterek bekonu, śmigający przez ścieżkę, tam gdzie blade słońce nakrapia rdzawe liście zeszłorocznych paproci.

Na dźwięk mrożącego krew w żyłach wycia wilka chwyciła za rękojeść noża wprawną dłonią, ale wilka nie było ni śladu, ani też nagiego mężczyzny nigdzie, raptem jednak w zaroślach rozległo się tupanie i na ścieżkę wyskoczył w pełni ubrany, niezwykle urodziwy młodzian, w zielonym kaftanie i myśliwskim kapeluszu z szerokim rondem, obładowany ustrzelonymi ptakami. Położyła dłoń na rękojeści, kiedy tylko dobiegł ją trzask pierwszej gałązki, lecz on, ujrzawszy ją, roześmiał się, błyskając białymi zębami, i złożył jej żartobliwy, acz pochlebny ukłon. Nigdy przedtem nie widziała tak eleganckiego kawalera, na pewno nie wśród młodych gburów z rodzinnej wioski. Powędrowali więc razem w gasnącym świetle popołudnia.

Niebawem żartowali i śmiali się jak starzy znajomi. Kiedy zaproponował, że poniesie jej koszyk, zgodziła się, w koszyku miała wprawdzie nóż, ale on powiedział, że jego strzelba ich obroni. Wraz z zapadaniem zmierzchu zaczął znowu prószyć śnieg, poczuła, jak pierwsze płatki osiadają jej na rzęsach, lecz został już tylko niespełna kilometr do przebycia, a w perspektywie ogień na kominku, gorąca herbata i powitanie, bez wątpienia serdeczne, nie tylko dla niej, ale także dla szykownego myśliwego.

Młodzieniec miał w kieszeni niezwykły przedmiot: kompas. Patrzyła na małą szklaną tarczę w jego dłoni i obserwowała drgającą wskazówkę z nieopisanym zdziwieniem. Zapewniał ją, że kompas bezpiecznie prowadził go przez las podczas tego polowania, ponieważ wskazówka z bezbłędną dokładnością pokazuje, gdzie jest północ. Nie uwierzyła, wiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno jej zboczyć ze ścieżki podczas leśnej wędrówki, gdyż natychmiast zabłądzi. Znów ją wyśmiał, błyszczące smużki śliny przylgnęły mu do zębów. Oświadczył, że jeśli zejdzie z drogi i zapuści się w otaczający ich bór, gwarantuje, że przybędzie do chatki babci na dobry kwadrans przed nią, kierując się przez zarośla według kompasu, podczas gdy ona nałoży drogi, posuwając się krętą ścieżką.

– Nie wierzę ci. Poza tym, czy nie obawiasz się wilków?

Poklepał tylko błyszczącą kolbę i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Czy to zakład? – spytał. – Mamy sobie urządzić zabawę? Co mi dasz, jeśli dotrę do domku babci przed tobą?

– A co byś chciał? – zapytała obłudnie.

– Całusa.

Banalne wiejskie zalecanki. Spuściła oczy i zarumieniła się.

Ruszył przez chaszcze, biorąc ze sobą koszyk, ale jej nie było w głowie obawiać się dzikich zwierząt, i chociaż wzeszedł już księżyc, zamierzała iść powoli, aby mieć pewność, że przystojny młodzian wygra zakład.

Chatka babci stała samotnie w pewnej odległości od wioski. Padający śnieg wirował nad warzywnikiem. Młody człowiek stąpał ostrożnie po ośnieżonej ścieżce wiodącej ku drzwiom, jak gdyby obawiał się zamoczyć nogi, a idąc, kołysał upolowanym ptactwem oraz koszykiem dziewczyny i nucił cicho pod nosem.

Na jego brodzie widnieje nikły ślad krwi, pożywiał się swoją zdobyczą.

Zastukał w okiennice kłykciami.

Wiekowa i krucha babcia w trzech czwartych poddała się już śmiertelności, którą zapowiada rwanie w kościach, a prawie gotowa jest ulec do końca. Godzinę temu chłopak z wioski rozpalił jej ogień pod kuchnią, który trzaska i oświetla izbę. Stara pobożna kobieta ma za towarzystwo Biblię. Leży wsparta na kilku poduszkach w łóżku, na chłopską modłę przytwierdzonym do ściany, otulona zszytą z kawałków kołdrą, którą zrobiła jeszcze przed ślubem, lat temu więcej, niż miałaby ochotę pamiętać. Dwa porcelanowe wyżly z sierścią w wątrobiane plamy i czarnymi nosami siedzą po obu stronach kominka. Chodnik z kolorowych gałgankow leży na ceglanych płytkach. Stojący zegar odmierza uciekający czas.

Żyjąc wygodnie, trzymamy wilki za progiem

Zastukał w okiennice włochatymi kłykciami.

To twoja wnuczka, naśladował wysoki sopran.

Podnieś zapadkę i wejdź, moje kochanie.

Poznasz ich po oczach, oczach drapieżnej bestii, nocnych, przerażających oczach, czerwonych jak rana; możesz rzucać w niego Biblią, babciu, i leszcze swoim fartuchem, myślałaś, że to skuteczne zabezpieczenie przed tą wieczną plagą...... wzywaj teraz Chrystusa i jego matkę, i wszystkich aniołów w niebiesiech na pomoc, ale to cię nie uratuje.

Jego dziki pysk jest ostry jak nóż; gość upuszcza na stół zmiażdżonego złocistego bażanta. Stawia także koszyk twojej kochanej dziewczynki. O Boże mój, co z nią zrobiłeś?

On zrzuca przebranie, ów kaftan w leśnych barwach, kapelusz z piórem zatkniętym za wstążkę, zmierzwione włosy spływają na białą koszulę, stara kobieta widzi ruszające się w nich wszy. Chrust w palenisku przesuwa się i syczy, noc i las nawiedziły kuchnię wraz z ciemnością wplątaną w jego włosy.

Zrywa z siebie koszulę. Jego skóra ma kolor i fakturę pergaminu. Pasmo kędzierzawych włosów przecina brzuch, sutki ma dojrzałe i ciemne jak trujący owoc, ale jest tak chudy, że można by policzyć mu żebra, gdyby dał na to czas. Zrywa ze siebie spodnie. Można teraz zobaczyć, jak bardzo owłosione są jego nogi. A przyrodzenie – olbrzymie. Ach, jakie olbrzymie.

Ostatnie, co stara kobieta zobaczyła na tym świecie, to młody człowiek o oczach jak żagwie, nagi jak posąg, zbliżający się do jej łóżka.

Wilk to urodzony mięsożerca.

Kiedy z nią skończył, oblizał się i szybko ubrał na powrót, aż wyglądał tak, jak kiedy wszedł w drzwi. Spalił niejadalne włosy, a kości owinął w serwetę, którą ukrył pod łóżkiem w drewnianej skrzyni, gdzie znalazł czyste prześcieradła. Rozłożył je starannie na łóżku w miejsce tamtych zdradziecko poplamionych, które wrzucił do kosza z brudną bielizną. Poprawił poduszki, strzepnął łaciatą kołdrę, podniósł Biblię z podłogi, zamknął i położył na stole. Wszystko było jak przedtem oprócz tego, że zabrakło babci. Chrust trzaskał na palenisku, zegar tykał, a młody człowiek siedział cierpliwie koło łóżka, w babcinym czepku na głowie dla niepoznaki.

Stuk-puk, stuk-puk, stuk-puk.

Kto tam, odpowiada on drżącym starczym falsetem babci.

Tylko twoja wnuczka.

Weszła więc, wnosząc kłąb śniegu, który stopniał łzami na płytkach, i może odczuła pewne rozczarowanie, widząc tylko babkę siedzącą przy ogniu. Ale wtedy on odrzucił pled i skoczył do drzwi, i przywarł do nich plecami, tak że nie mogła już wyjść.

Dziewczyna rozejrzała się po izbie i zobaczyła, że nie ma nawet śladu odciśnięcia głowy na gładkiej poduszce, a także, co widziała po raz pierwszy – że Biblia leży zamknięta na stole. Tykanie zegara było jak trzask bicza. Chciała wziąć nóż ze swego koszyka, ale nie ośmieliła się po niego sięgnąć, ponieważ on nie spuszczał z niej oczu – oczu olbrzymich, które wydawały się gorzeć niezwykłym wewnętrznym światłem, oczu wielkości spodków, spodków napełnionych ogniem greckim, diabelską fosforescencją.

– Jakie masz wielkie oczy.

– Żeby cię lepiej widzieć.

Ani śladu staruszki poza kosmykiem białych włosów, który uwiązł w korze nie strawionego ogniem bierwiona. Kiedy dziewczyna to dostrzegła, zrozumiała, że znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

– Gdzie jest moja babcia?

– Nie ma tu nikogo oprócz nas dwojga, moje kochanie.

Wtem rozległo się wokół potężne wycie, blisko, bardzo blisko, nie dalej niż w warzywniku, wycie całego stada wilków; wiedziała, że najgorsze są wilki włochate w środku, i zadrżała mimo szkarłatnego szala, otulając się nim szczelniej, jakby mógł stanowić osłonę, choć był czerwony jak jej krew, która musi popłynąć.

– Któż to przyszedł śpiewać nam kolędy – powiedziała.

– To głosy moich braci, kochanie, lubię towarzystwo wilków. Wyjrzyj oknem, a je zobaczysz.

Śnieg zasypał do połowy okno, które teraz otworzyła, by popatrzeć na ogród. Noc była jasna od księżyca i śniegu, w szalejącej zadymce wychudłe szare bestie przysiadły na tylnych łapach pośród rzędów zimowej kapusty, zwracając spiczaste pyski do księżyca i wyjąc, jakby serca miały im pęknąć. Dziesięć wilków, dwadzieścia wilków, tyle wilków, że straciła rachubę, wyjących chórem jak oszalałe, jak obłąkane. Ich oczy odbijały światło z kuchni i świeciły jak sto świec.

Jest bardzo zimno, biedactwa, powiedziała. Nic dziwnego, że tak wyją.

Zamknęła okno i nie było już słychać wilczych trenów, zdjęła szkarłatny szal – koloru maków, koloru poświęceń, koloru swoich miesiączek, a ponieważ strach jej nie pomógł, przestała się bać.

– Co mam zrobić z moim szalem?

– Wrzuć go w ogień, najdroższa. Nie będzie ci już potrzebny.

Zwinęła szal i wrzuciła w płomienie, które natychmiast go pochłonęły. Następnie ściągnęła bluzkę przez głowę, jej drobne piersi zalśniły, jakby śnieg dostał się do pokoju.

– Co mam zrobić z bluzką?

– Ją też rzuć w ogień, serdeńko.

Cienki muślin, gorejąc, uniósł się kominem jak czarodziejski ptak, po czym przyszła kolej na spódnicę, wełniane pończochy, buty, wszystko znalazło się w ogniu i przepadło na zawsze. Blask ognia prześwietlał jej skórę, teraz okryta była jedynie nietkniętą powłoką swego ciała. Olśniewająca i naga, przeczesała włosy palcami – jej włosy wydawały się równie białe jak śnieg na dworze. Następnie podeszła prosto do mężczyzny o czerwonych oczach, w którego zmierzwionej grzywie ruszały się wszy, stanęła na palcach i rozpięła mu kołnierz koszuli.

– Jakie masz duże ramiona.

– Żeby cię lepiej objąć.

Wszystkie wilki świata zaintonowały pieśń weselną za oknem, gdy z własnej woli ofiarowała mu pocałunek, który mu była winna.

– Jakie masz duże zęby!

Zobaczyła, że jego szczęki ociekają śliną, izba zatrzęsła się od leśnej Liebestod, ale mądre dziecko ani drgnęło, nawet kiedy odpowiedział:

– Żeby cię łatwiej zjeść.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, wiedziała, że twardy z niej kąsek. Roześmiała mu się prosto w twarz, zerwała z niego koszulę i rzuciła ją w ogień, w ślad za swoją własną gorejącą odzieżą. Płomienie tańczyły jak duchy zmarłych w noc Walpurgi, a stare kości pod łóżkiem rozpoczęły makabryczny grzechot, ale nie zwracała na to najmniejszej uwagi.

Urodzony mięsożerca, tylko nieskalane ciało go poskromi.

Położy sobie na kolanach jego groźny łeb i będzie iskała wszy z jego sierści, a może włoży wszy do ust i zje, jeżeli on jej każe, tak jak by zrobiła to w jakiejś prymitywnej ceremonii zaślubin.

Zadymka się uspokoi.

Zadymka się uspokoi, zostawiając góry pokryte śniegiem tak przypadkowo, jakby to niewidoma rzuciła na nie prześcieradło, a wyższe gałęzie pobielone niczym wapnem, trzeszczące i uginające się pod ciężarem.

Blask śniegu, blask księżyca, plątanina zwierzęcych tropów.

Wszystko ciche, wszystko nieruchome.

Północ, zegar wybija godzinę. To Boże Narodzenie, wilcze urodziny, wrota przesilenia stoją otworem, pozwólmy im wszystkim wejść do środka.

Popatrzcie! Słodko i mocno śpi dziewczyna w babcinym łóżku, między łapami czułego wilka.

Brak komentarzy: