06 grudnia, 2007

Do niewiary nie przywiodły mnie sprzeczności dogmatów, lecz życie. Bo przecież wierzyłem- co dnia klękając w koszuli na łóżku odmawiałem, złożywszy ręce swój pacierz, ale o Bogu myślałem coraz rzadziej. Kilka lat utrzymywałem jeszcze z Wszechmocnym stosunki oficjalne, prywatnie jednak zaprzestałem składania mu wizyt... A on coraz rzadziej na mnie spoglądał... W końcu odwrócił oczy.
(J.P. Sartre)

Wielokrotnie zastanawiałam się, co odpowiedzieć, gdy pytano mnie o odejście od religii katolickiej. Pierwszą rzeczą, która mi się nasuwała była utrata zaufania do kościoła katolickiego. Było to kilka lat wcześniej, niż p. Senyszyn opisała tenże kościół jako pięć razy be: bogaty, bezkarny, bezczelny, bezideowy i bezduszny.
Ale nie było to najważniejsze. Mogłam wszak pozostać przy wierze w Jezusa, Marię, Boga jedynego i w Trójcy- odchodząc od katolicyzmu. Co więc się stało?
Wiara kiedyś była dla mnie emocją, czystą i piękną pociechą, modlitwa ucieczką od troski, rytuał lekarstwem. Przeciw czemu były te środki? Przeciwko poczuciu winy, grzeszności, bycia brudną, podłą i niegodną. Skąd takie myśli? Ano- z wiary której mnie nauczono. Religia dawała mi lekarstwo na chorobę którą sama wywoływała.
Pierwsza i ostatnia decyzja o odejściu zapadła podczas spowiedzi. Odeszłam od konfesjonału, wyszłam z kościoła i nigdy już tam nie wróciłam, nigdy nie poszłam na mszę.
Nie miałam już potrzeby aby w smutku i nieszczęściu odwoływać się do wyższych sił. Na tym mogłam budować poczucie własnej wartości i godności, nauczyć kierować się sumieniem, rozsądkiem oraz empatią.
Wcześniejsza religijność nie była mi już potrzebna. Podpora przestała być potrzebna- nauczyłam się chodzić na własnych nogach i upadać na własne ręce.
Duchowość zawsze jakaś we mnie była. W obecnej chwili moja wizja świata jest zbliżona do tradycji wikańskiej.

Brak komentarzy: