27 maja, 2008


Störtebeker i ojciec Michael,
Piraci dwaj z kupieckich kies wysysali krew,
Na morzu a nie na lądzie.
Aż sie odwrócił od nich Pan Bóg

I skazał ich na klęskę i na hańbę.


Störtebeker rzekł: "Chwyćmy broń!"

Północne Morze znam jak własną dłoń.

Hej, bracia! Wyruszajmy.
Hamburskim kogom spaść na kark,

Brzemiennym od towarów.


I wyruszyli, jak był rzekł

Z pirackim zmysłem lecz w godzinie zlej,
Bo rychło ich pojmano.

Pod Helgolandem krwawo wstawał świt,

Gdy morze cale krwią spływało.

"Pstrokata Krowa" z Flandrii szła.
Na armat rogi wzięła okręt wraz.

Przeżuła go na drzazgi.

A kto żyw ostał, temu kat w Hamburgu

Dzisiaj już po rynku toczy pniaki.

Kat, co go zwali Rosenfeld,
Piaskowym kołem długo ostrzył miecz

A potem głowy ścinał.

Rozsznurowane trzewiki miał

I we krwi cieplej brodził aż do łydek.





Brzeg wysoki jest w Dundee
Zbiega w dół i znów się wspina.
Dobre stocznie, klipry w nich
Zgrabniuśkie jak dziewczyna.


Nie widziałeś? To Quebec.
Zbiega w dół i znów się wspina...
Nastroszony drewnem brzeg.
Ze szkockich gór dziewczyna.


Hej, hej, jak długi rejs
Zbiega w dół i znów się wspina
Na stromej fali grzbiet
Ze szkockich gór dziewczyna


Zakurzone Charleston,
Perkalowa sukienczyna,
Bawełniany czesze lok
W lusterku morza sinym.


Gdzieś na końcu mapy jest
Port, skąd nikt już nie odpłynął.
Nie wiesz, kiedy czeka Cię
Ostatni rejs do Hilo.


Hej, hej, do Hilo Bay,
Zbiega w dół i znów się wspina...
Na stromej fali grzbiet.
Ze szkockich gór dziewczyna.


I powrócisz do Dundee,
Nie na długo się zatrzymasz.
Dobre stocznie, klipry w nich,
Zgrabniuśkie jak dziewczyna.


Hej, hej, jak długi rejs,
Zbiega w dół i znów się wspina...
Na stromy fali grzbiet.
Ze szkockich gór dziewczyna.


(B.Choiński, M.Dagnan)

22 maja, 2008

Maria, siostra Magdaleny pisze o Ogrodzie Botanicznym.
Po raz pierwszy:
Tam rozkwitła "Victoria Regia" - pośród liści
Wielkich jak balie, w niskiej, żarliwej cieplarni.
Tam, strojni w peleryny, nieznani artyści
Na tle kwiatów stawali, długowłosi, czarni,
Szkicując zarys rzadkich, pięknych drzew niewielu
I egzotycznych krzewów - jak na przykład bieluń,
Który się na olbrzymi, biały kwiat wysilił,
Pachnąc, truciciel, z siłą pół tysiąca lilij...
Jest tam Obserwatorium - zamknięta dziedzina -
(Z globusem Kopernika...)
Zatopione w tych różach, koprach, rozmarynach,
W konstelacjach rumianku, w słońcach słonecznika...

Po raz drugi:
Biegnę tam w myślach moich i staję nad grzędą,
Pełną róż: twarz przy twarzy i cierń przy atłasie...
I patrzą na mnie bratki o złotym grymasie -
Granatowe i rude, i żółte, i siwe...
O, mnie wydarto z ziemi, lecz one, szczęśliwe,
Były u siebie i będą.
Tutaj, gwałt nad rośliną równałby się zbrodni,
Dotychczas się to nie zdarzyło...
Gdyż dla nich był ogrodnik -
Dla mnie go nie było...

Pisze o Plantach po raz pierwszy:
I gdzież jest drugie miasto tak liśćmi pokryte,
Jakby strzechą zielonej wokoło dachówki?
Kasztany - pień obok pnia -
Nokturn cienisty za dnia -
Duszno, grząsko...
Pod każdą z ławek srebrna, deszczowa kałuża;
Na ławce - profesor z książką,
Na drugiej - hrabina w pince-nez,
A na trzeciej żydowska dziewczynka, jak róża...
Tyle ich było pięknych. Ach, róże nieszczęsne!

I po raz drugi:
Kraków cały jest w liściach,
błyszczących po letnim deszczu
- podwójnie zielonych w ksieżycu
i w szmaragdowej latarni,
wiszącej przy Zwierzynieckiej...

Kraków, cienisty ogrójec...
Jaśminów gąszcz, las kasztanów,
inwazja drzew. Ptaków - roje!
W tym lesie - szepty tajemne,
w tym lesie łzy, pocałunki,
zduszone w objęciach westchnienia...

- gromkie echo komendy niemieckiej.

Jeden raz o Błoniach:
Gdzie znajdziesz tak zielone łąki tuż przy mieście,
Poświęcone niedzielnej, sielankowej sjeście,
Gdzie tyle kramów, dzieci, krów, źrebców przy klaczy,
I tylu spośród naszych dzisiejszych tułaczy,
Wówczas z rodziną, wówczas kochanków beztroskich,
Wspólnie się życiem swoim cieszyło krakowskim?...
Gdzie znajdziesz taki obszar, zdany w upominku
Ludności? Błonia... kwadrans piechotą od Rynku...

Jeden o Tyńcu, Bielanach i Salwatorze:
Tęskny Tyńcu, srebrna skało Kmity,
Druidyczne moje Bielany,
Tatry w błękicie, bystrym dostrzegalne okiem,
I ty, groźny klasztorze o murach bez okien
Na brzegu Wisły!
Krakowskie fatamorgany,
Coście trwały — pobladły — i prysły...

I wreszcie- jeden raz o Wawelu:
Wawel płonie - różowo-fiołkowo-przeźroczy.
Szyby żegnają słońce, które w dół się toczy,

krzyczą swój zachwyt wspólny, złocisty i ślepy,
wśród mgieł słodkich jak chińskie bladobarwne krepy...

Oto święto na zamku - święto pięciu minut,
wśród murów z ametystu i murów z rubinu.

W komnatach, gdzie zawisły różowe opary,
chodzą króle, królowe, siedzi Zygmunt Stary. -

Wychylają się widma w świat ze złotych okiem,
nie dojrzane oślepłym od poblasku okiem.

- Patrzą w barwy rozlane po niebie i wodzie
i są - pogodne bielce - z całą tęczą w zgodzie.

Jeden cień za filarem kryje się bez słowa -
to Jadwiga, królowa pozafijołkowa,

omdlewając w kąpieli barw grających społem,
słucha, łodygi białe rąk wznosząc nad czołem.

jak czerwień śpiewa w szczęściu, a fiolet w rozpaczy,
że świat jest barwnym dźwiękiem, który nic nie znaczy...


21 maja, 2008

KOBIETA MÓWI O SWOIM ŻYCIU- Anna Świrszczyńska

Wiatr mnie pędzi po drogach,
wiatr, bóstwo odmiany
o dmuchających policzkach.
Kocham ten wiatr,
cieszę się
odmianom.

Chodzę po świecie
we dwoje albo sama
i miłe są jednakowo
tęsknota i śmierć tęsknoty,
która nazywa się spełnienie.

Czegoś jest we mnie za dużo.
Przelewam się przez brzegi
jak drożdże. Drożdże mają
swój własny rodzaj szczęścia.

Idę, ciągle idę,
czasem przyłącza się do mnie mężczyzna.

Idziemy razem,
on mówi, że to do śmierci,
potem gubi się o zmroku
jak rzecz nieważna.

Idę sama,
potem znów na zakręcie
zjawia się nowy towarzysz.

Idę, ciągle idę,
wiatr pędzi po drogach.
Na moich drogach
zawsze wieje wiatr.

15 maja, 2008

Widzenie IV- Jerzy Zagórski

Święty Ryszardzie grzeszniku, pomódl sie za nami,
Pan Bóg drugiego grudnia płakał rzewnymi łzami.

Psy ujadały na kuli. Na śniegu skrzypliwej bieli
pełnia o dwa dni cichła. Jeżył się: przysuń ten kielich.

Synu w największą pełnię znaczony złocistym krzyżem,
pochyl mi do warg wino i ocet któryś mi przyrzekł.

Synu zrodzony we śnie, spójrz litościwie na ojca,
postaw na zrębie świątyni, wprowadź z tego ogrójca.

Postaw na wielkiej górze tak wielkiej jak ta, z której spadł
mój najczujniejszy opiekun przed tysiącami lat.

I z tego szczytu wielkiego, na który Ciebie prowadzę,
ukaż mi kraje odległe, rozkosz, bogactwo i władzę.

Rzeki, monarchie, świątynie niech zawirują u nóg
w pochodzie narastającym, furkocie powrotnych dróg.

Do ust mi przytul księżniczki i oczy napełń łaknące
mlekiem, pokarmem i miodem, którego już nie odtrącę.

Nie pójdę już do Jordanu, w pokorze powiedział Pan,
Jordan wypłynął ze mnie. W Jordanie utopił się Jan.

Jordan wystąpi z brzegów. Potem opadnie para:
Aryjczyk pan nad Żydami w potrójnej koronie Cezara.

Duch Święty drugiego grudnia drżał, pocił się, płakał, jeżył
i błagał raz jeszcze złego, by władzę jego rozszerzył.

A litościwy szatan skrzydłem otoczył mu skroń
i wyjął z sakwy przepaskę, jedzenie, napój i broń.

Grzmiały w powietrzu trąby i kule biegły naprzeciw
gdy Bóg do kolan szatana przypadł raz trzeci.

A szatan zaśpiewał zwycięsko spowity ciemnymi chmurami,
święty Ryszardzie grzeszniku, przestań się modlić za nami.

09 maja, 2008

SZEŚĆ KOBIET- ANNA ŚWIRSZCZYŃSKA

1. LUDWIKA CZYLI SZCZYT WSTYDLIWOŚCI

Woda w wannie opływa moje ciało, rysuje jego kształt dokładnie jak ołówek. Nie odsłoniłam ci nigdy nic oprócz ciała, a odsłaniałam je, żeby zakryć duszę. Osiągnęłam cel i teraz moja nagość czyni mnie niewidzialną. To jest szczyt wstydliwości.

2. AGNIESZKA CZYLI KOBIETA MORALNA

Mogłabym cię uwieść w tym małym gaiku wśród zeszłorocznych liści i wzruszonych kwiatów przylaszczek. Ale nie zrobię tego. Bo kiedy oboje wędrujemy drogą, za nami idzie cień, który płacze.

3. AUGUSTA CZYLI MIŁOŚĆ TRAGICZNA

Przez pięć lat żyła ze zwierzęciem, z przeraźliwym potworem. Był naprawdę odrażający, a ona kochała go dlatego, że cierpiał. Kiedy zasypiając patrzyła na jego głowę, mówiła do siebie:
- Jest czysty jak roślina. Pewnego razu zadusił ją z nudów i boleści. Umierając szepnęła:
- To nie jego wina. I rzeczywiście to nie była jego wina. Był przecież potworem.

4. AMELIA CZYLI KOBIETA Z CHARAKTEREM

Amelia lubi całować mężczyzn, których nie kocha. A więc całuje mężczyzn obcych. Mówi:
- To właśnie jest przyjemne, bo jest nieprzyzwoite. Być nieprzyzwoitą to potwierdzać swoją wolność. Amelia jest w miłości intelektualistką.

5. WERONIKA CZYLI FATALIZM

Powiedział:
- Nie przyjdę do ciebie, bo bylibyśmy nieszczęśliwi. Ale ja wiem, że przyjdzie i że będziemy nieszczęśliwi. To jest oczywiste jak księżyc, który właśnie wschodzi. A ja stoję w oknie i czeszę moje czarne włosy czekając.

6. IZADORA CZYLI MAŁA JASKINIA ROZKOSZY

Zstępują oboje do przytulnej małej jaskini, gdzie trwa zawsze ciepły półmrok. Zstępują trzymając się za ręce, chociaż nie czują do siebie przyjaźni. Leży tu dywan ze skóry białej kozy, stoi tapczan. Obok na niskim stoliczku flakon francuskiej perfumy i trupia czaszka. Izadora mówi do mężczyzny:
- To jest jaskinia rozkoszy. Mężczyzna milczy, nie wypada mu potwierdzić. Kiedy po chwili wychodzą, ona zaczyna się głośno śmiać.
- Jesteśmy ubodzy jak zakochane krety. Jakie to wszystko niewinne, aż smutno. Za progiem Izadora zabija się.

07 maja, 2008


Łódź Brama po cichych ślizga sie wodach, igra z morskimi falami.
Lecz dla mnie morze to kwietna łąka, po której pędzę w rydwanie.
W mej miodopłynnej, łagodnej ojczyźnie, krainie Manannana,
morskie konie w słońcu lśnią.

On cętkowane widzi łososie, ja zaś cielęta i owieczki.
Jednego tylko dostrzega konia, naprzeciw łodzi swojej,
a przecież tyle ich tutaj żyje, dla niego niewidzialnych.

Łódź jego sunie poprzez dąbrowę, przez wonny gaj,
przez ogród skąpany w kwiatach,
przez sad owoców pełen.
W powietrzu unosi się zapach winogron, a złote liście
błyszczące w słońcu nigdy nie opadają z drzew.

Jam jest Manannam, syn Lira.
Ukazuję się Branowi w człowieczej postaci,
pędząc w rydwanie przez fale.
Wiosłuj miarowo, Branie, wiosłuj równo
przez moje królestwo, a nim słońce zajdzie,
dopłyniesz do Wyspy Kobiet.

05 maja, 2008

Dawno temu w liceum, na lekcji polskiego z panią Martą... a może z panią Zuzanną... omawialiśmy twórczość Edwarda Stachury. Pamiętam, że Joasia recytował wtedy "Piosenkę dla robotnika rannej zmiany":

Godzina słynna: piąta pięć
Naciska budzik, dźwiga się
Do kuchni drogę zna na pamięć
Prowadzą go tam nogi same
Pod kran pakuje śpiący łeb
Przez chwilę jeszcze śpi jak w łóżku
Dopóki nie posłyszy plusku
I wtedy wreszcie budzi się

Aniele Pracy - stróżu mój
Jak ciężki robotnika znój

Zbożowa kawa, smalec, chleb
Salceson czasem, kiedy jest
Do teczki drugie pcha śniadanie
I teraz szybko na przystanek
W tramwaju tłok i nie ma Boga
Jest ramię w ramię, w nogę noga
Kimanie na stojąco jest

Aniele Pracy - stróżu mój
Jak ciężki robotnika znój

Przez osiem godzin praca wre
Jak z bicza strzelił minął dzień
Już w domu siedzi przed ekranem
Na stole flaszka z marcepanem
Dziś cały czas w ataku nasi
Aniele Pracy - stróżu mój
Jak ciężki robotnika znój
Nich nas ukoi dobry sen
Najlepsza w końcu jest to rzecz
I co się śni ? Podwyżka cen

Aniele Pracy - stróżu mój
Jak ciężki robotnika znój

Ile lat trzeba było, żeby samemu zostać robotnikiem w winnicy pańskiej? Kim byłam wtedy, i ile lat temu byłam jaka byłam? Zdaje się że koło dziesięciu.
Joanna była najbardziej szykowną dziewczyna w klasie, pamiętam że zawsze zazdrościłam jej wyczucia smaku.
Co było po lekcjach? Pamiętam że chodziliśmy nad Wisłę, albo do mnie.
Co się wtedy jeszcze działo? Weekendowe wyjścia do Rock'n'rolla? Składkowe imprezy? Kursy ze Służby Wawelskiej?
Beztroska.

Kiedy świat się odwrócił, kiedy zeszłam ze słonecznej strony?

Jak to było w piosence B.S. której wtedy słuchałam?

Jaki jest wynik gry, nie wiem, nie pytaj mnie
Jak na imię tej grze, tego nie wiem też
Wczoraj tak było tak, nie znaczyło zaś nie
Nie mieszało się nam czarne z białym co dzień

Wczoraj niewinni tak, dzisiaj pionki w grze
Wczoraj błękitny wiatr, dzisiaj duszny, zły sen
Z drugiej strony mych snów wszystko lepszy ma smak
Bo w powietrzu jest luz i muzyka wciąż gra

Kiedy zaczął się wić kręty, pochyły szlak
Gzie był pierwszy nasz krok, w rozpadlinę bez dna
Gdy srebrników garść przekonała nas że
Kiedy dają to brać, każdy głupi to wie

Bilans zysków i strat prowadzimy od lat
Nie ma czego w nim kryć, nie ma czego się bać
Stąd więc na lustra dnie, z progu każdego dnia
Wita cię najpierw wstręt, potem brat jego strach